czego?
Właściwie w imię czego, a ściślej – dla kogo, to było zrozumiałe: dla ukochanego nauczyciela i dobroczyńcy, a także w imię ustalenia prawdy, bo na tym właśnie polega obowiązek sługi prawa. Ale był też problem moralny, nawet filozoficzny: jaki obowiązek jest dla człowieka ważniejszy – wobec społeczeństwa czy wobec miłości? Na jednej szali obywatelskie przekonania, reputacja zawodowa, męski honor, szacunek do samego siebie; na drugiej – trzynaście dusz, jedna kobieca, tuzin dziecinnych (wkrótce, jak Bóg da, dojdzie jeszcze jedna, zupełnie niemowlęca). Kiedy się ryzykuje tylko własną duszą, to niech się dzieje, co chce, ale tamtych trzynaścioro, które beze mnie przepadną i które są mi, prawdę mówiąc, o wiele droższe niż zamieszkujące ziemię miliony innych – co one są winne? No i wynikało z tego, że jakkolwiek by się wykręcać, tak czy inaczej Matwiej Berdyczowski wychodzi na zdrajcę. Jeśli na pierwszym miejscu postawi rodzinę i od obowiązku się uchyli, to będzie zdrajcą wobec zasad i społeczeństwa. Jeśli zaś uczciwie posłuży społeczeństwu, okaże się podlecem i judaszem wobec Maszy, wobec dzieci. Już nie pierwszy i nawet nie setny raz pożałował nieszczęsny podprokurator, że wybrał w życiu drogę stróża prawa, tak krępującą dla porządnego człowieka. Gdyby został adwokatem lub radcą prawnym, pewnie nie musiałby się zmagać z moralnymi trudnościami wyboru? Chociaż nie – znów nie pierwszy raz odpowiedział sam sobie Berdyczowski. Każdy człowiek, nawet niepracujący na niwie społecznej i wiodący żywot osoby prywatnej, nieuchronnie musi czasem wybierać, czego ma się wyrzec. Taką próbę Pan Bóg nieuchronnie ześle każdemu żyjącemu, żeby mógł rozeznać się w sobie i przymierzyć krzyż do ramienia – nie ten, to inny. Na duszy było mu paskudnie, nawet pomijając moralne rozterki z powodu dokonanego wyboru. Rzecz w tym, że panu Matwiejowi okropnie nie podobały się cechy, które odkrywał w sobie. Zamiast pędzić na śledztwo jak na skrzydłach, ogarnięty pragnieniem dotarcia do prawdy, podprokurator był we władzy zupełnie innego uczucia, delikatnie zwanego małodusznością, a mówiąc po prostu – miał okropnego pietra. Bo jak straszliwie trzeba się przerazić, jaki niewyobrażalny koszmar przeżyć, żeby złośliwy nihilista stracił rozum, a brutalny, zuchwały policjant własne serce rozwalił na strzępy? Co to za moloch zagnieździł się na tej przeklętej wyspie? I czy zwykły człowiek, wcale niebohaterskiego usposobienia, znajdzie w sobie siły, by stanąć do samodzielnej walki z czymś tak strasznym? Matwiej Bencjonowicz, mężczyzna wykształcony i postępowy, nie wierzył oczywiście w nieczystą siłę, widma i temu podobne rzeczy. Z drugiej jednak strony, pamiętając o Hamletowskiej maksymie: „Bo – mój Horacjo – więcej jest na niebie i ziemi dziwów, niżeli się naszym śni filozofom”5, nie mógł do końca wykluczyć choćby teoretycznej możliwości, że istnieją jakieś inne, dotąd jeszcze niewykryte przez naukę energie i substancje. Na pokładzie parowca Berdyczowski siedział nastroszony, nieszczęśliwy, otulał się nie dość ciepłym palmestronem z pelerynką (śledztwo miało być tajne, więc porządnego szynelu mundurowego ze sobą nie wziął) i wzdychał, wzdychał. Na cokolwiek padł wzrok urzędnika – stanowczo nic mu się nie podobało. Ani kwaśne fizjonomie pobożnych towarzyszy podróży, ani pochmurne przestrzenie wielkiego jeziora, ani szuranie nóg biegających po statku postnolicych marynarzy. Kapitan zaś był wypisz, wymaluj morskim korsarzem, cóż z tego, że odzianym w habit? Ogromny wzrost, czerwona morda, gderliwy głos. A ryczał na swoją długopołą załogę takie rzeczy, że już lepiej by klął zwyczajnie, po matce. No bo co to za wyrażenie jakieś: „Pastorał ci w zadek”? Albo: „Onany zapieczone” – co to ma znaczyć? Koniec końców Berdyczowski poszedł do kajuty, położył się na koi, nakrył głowę poduszką. Trochę powzdychał. Zasnął. We śnie widział paskudztwa. Oto on, jeszcze nie żaden radca kolegialny, tylko mały chłopczyk Mordka, biegnie po Skorniażnej Słobodzie, a za nim goni tłum milczących brodatych mnichów, wymachujących kadzielnicami, i są coraz bliżej, bliżej, słychać tupot buciorów, ochryple oddechy; już go dogonili, zwalili się na niego, on krzyczy: „Prawosławny jestem, sam władyka mnie chrzcił!” Rozrywa koszulę, a krzyżyka na piersi nie ma, zgubił. Matwiej Bencjonowicz chlipnął, uderzył potylicą w przepierzenie. Rozespany namacał